Prof. Piskorski – Cud Europy

2
2318
fot. Paul Pibernig

Cud Europy – tym bardziej oczywisty, im więcej świata widzieliśmy – polega przede wszystkim na odkryciu właściwego stopnia zróżnicowania, złotego środka pomiędzy rozbiciem terytorialnym a uniformizacją, czyli także pomiędzy zdolnością władzy do rządzenia a możliwością uchylania się od jej zarządzeń.

Europa: cud umiarkowanej różnorodności* 

Podkreśla się zwyczajowo, że Europa to jednocześnie region i idea. Ta ostatnia, mimo że wyrasta z ducha, co nie pasuje do naszego coraz bardziej materialistycznego świata, jest jednak nieporównywalnie ważniejsza. Terytoriów położonych geograficznie podobnie jak Europa, niejako podwieszonych pod ogromną Eurazję, a zarazem dość wyraźnie wydzielonych od obszarów sąsiednich, znaleźć można więcej. Modelowym przykładem jest subkontynent indyjski, którego rozwój poszedł jednak w zupełnie innym kierunku.

Historycy i od pewnego czasu także ekonomiści spierają się o przyczyny. Najczęściej wskazują na spetryfikowany indyjski system kastowy oraz nadmierne rozbicie polityczne Indii. Niemniej trzeba pamiętać, że jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy tak silny i zarazem trwały okres wzrostu gospodarczego i rozkwitu społeczno-kulturalnego przeżyła Europa w szczytowym okresie rozbicia feudalnego, w stuleciach od XII po XV, kiedy i podziały stanowe europejskich społeczeństw sięgnęły zenitu. Co więcej, wiele wskazuje, że rozdrobnienie odegrało w tych procesach pozytywną rolę, podobnie jak silne i powszechnie akceptowane w średniowiecznej Europie prawo azylu dla dysydentów.

Prawo azylu dotyczyło w zasadzie uciekinierów politycznych, ale w związku z brakiem rąk do pracy rozciągano je na inne grupy, włącznie z przestępcami. Niepokorni mogli kontynuować studia czy działalność, przenosząc się po prostu za miedzę – starczy przypomnieć przypadki filozofa, teologa i pieśniarza Piotra Abelarda, wśród nich autentyczną aferę wokół pochodzenia św. Dionizego, patrona królewskiego opactwa Saint-Denis, w istocie jeden z pierwszych europejskich sporów na temat polityki historycznej państwa i Kościoła oraz praw uczonego, który odważa się targnąć na mity. Chłopi lub pasterze, których panowie źle traktowali, uciekali do sąsiadów, czasami daleko za granicę, gdzie otrzymywali lepsze warunki życia i pracy. Tym bardziej dotyczyło to mieszczan, którzy roznosili po Europie know-how swojej epoki – nie przypadkiem od XII w. rozpoczęła się kariera miast i mieszczaństwa, niestety Polskę ona w znacznej mierze ominęła. Nawet Żydzi, których nie akceptowano w jednym miejscu, aż po epokę „wykolejonej nowoczesności” (wyrażenie Krzysztofa Pomiana) – przełom lat trzydziestych i czterdziestych XX w., znajdowali dom gdzie indziej, najczęściej stosunkowo niedaleko, prawie zawsze na tym samym kontynencie. Wyjątek stanowili islamscy Maurowie oraz sefardyjscy Żydzi, którzy po wygnaniu z Hiszpanii i Portugalii pomiędzy końcem XV a początkiem XVII w. przenieśli się częściowo do północnej Afryki i Azji Mniejszej pod rządami muzułmańskich Osmanów. Kraje muzułmańskie uchodziły za bardziej tolerancyjne, nie narzucały wiary, choć była to otwartość polegająca na wykluczeniu, obecna również w obecnej Europie. Kolejna wielka fala emigracji żydowskiej z Europy miała miejsce dopiero w XIX w., ale już w ramach wielkiego exodusu Europejczyków za Atlantyk.

Cud Europy – tym bardziej oczywisty, im więcej świata widzieliśmy – polega może zatem przede wszystkim na odkryciu właściwego stopnia zróżnicowania, złotego środka pomiędzy rozbiciem terytorialnym a uniformizacją, czyli także pomiędzy zdolnością władzy do rządzenia a możliwością uchylania się od jej zarządzeń, w ostateczności nawet przez emigrację – zjawisko ogólnoeuropejskie od czasu wojen religijnych XVI i XVII w. Istotne zdaje się również znalezienie w miarę stabilnych i harmonijnych, na ile to możliwe w naturalnie skonfliktowanym społeczeństwie, dróg kariery przecinających stanową strukturę społeczeństwa, złożonego z rycerzy, którzy walczyli, duchownych, którzy się modlili, oraz rzemieślników i chłopów, którzy na wszystkich pracowali. W dziedzinie łamania granic społecznych szczególnie pomysłowe były długo pogranicza europejskie, może zwłaszcza Półwysep Pirenejski, Półwysep Skandynawski i po części wielonarodowa Rzeczpospolita, przynajmniej po połowę XVII w. Utrwalone struktury społeczno-zawodowe rozbijał też szczęśliwie celibat, o którym dzisiaj mało kto mówi dobrze. Tymczasem wymuszał on rekrutację księży spośród wszystkich warstw ludności. Tylko w tej profesji można było przejść drogę od dziecięcia urodzonego w mieszczańskiej, czy nawet chłopskiej kołysce, aż po biskupstwo.

Jedno i drugie Europa znalazła metodą prób i błędów, poniekąd przypadkowo, ale z pewnością nie przez omyłkę. Znalazła, bo szukała, tworząc, nie bez ciągnących się po dziś dzień oporów, środowisko sprzyjające poszukiwaniom i poszukiwaczom. Szukała od początku, od swojego poczęcia w greckich miastach na azjatyckim wybrzeżu Morza Egejskiego: może w Milecie, gdzie działał Tales i jego uczniowie, spierający się o początek wszechrzeczy, może w Efezie, gdzie Heraklit w sposób nieomal współczesny, jeśli go dobrze rozumiemy, objaśniał ład świata powstający z wielości, ruchu i napięć.

Mędrcy jońscy nie odcięli się bynajmniej od bogów, lecz próbując odgadnąć sens świata poruszyli rozum, a wraz z nim niekończącą się lawinę pytań, na które wierzyli, że zdobędziemy wiążące odpowiedzi. Ich wiara w ludzki intelekt i skuteczność racjonalnych poszukiwań może na nas współczesnych nie robić aż tak wielkiego wrażenia, bo lepiej znamy związane z nimi ograniczenia, ale to oni – co ciekawe do spółki z chrześcijaństwem, religią u początków bardziej wschodnią niż zachodnią – oderwali Europę od bardziej statycznych cywilizacji Wschodu. Zarazem skierowali ją ku wielkiej niewiadomej: pomyślności opartej na racjonalnym myśleniu i gospodarowaniu, przerywanej atakami obłędu, w trakcie których zdobycze coraz bardziej racjonalnego myślenia skutecznie służą zupełnie nieracjonalnym celom, wręcz szaleńczym mrzonkom przezeń jednak wyhodowanym.

U źródeł groźnych utopii, pisze odnośnie XIII w., epoki scholastyki, Jacques Le Goff, jeden z największych mediewistów francuskich, kryją się najczęściej pobożne życzenia intelektualistów. Rzadko potrafią przyznać, że są miernymi politykami, rzadko zadawalają się niezależnymi funkcjami doradczymi (inna sprawa, że nie stwarza się im warunków do samodzielności!), marzą natomiast o narzuceniu wszystkim wszechogarniającego porządku. Wytwarzają technokrację intelektualną. Odrywają się od mas, preferując nieznane ogółowi „zwykłych” ludzi języki, wtedy łacinę. Mówią ex cathedra i niezrozumiałym żargonem, który służy ukryciu właściwych treści. Gdzie się to kończy, każdy wie.

Szczęśliwie na straży fundamentalnych zdobyczy cywilizacyjnych, włącznie z prawem do życia i wolności, stają wtedy, pierwotne instynkty i uświęcona odwieczną tradycją dobroć ludzka. Prozaiczna miłość, każdego rodzaju, uczucie towarzyszące nam zapewne od samego początku i wpisane głęboko w nasz system zachowań, staje do walki ze zracjonalizowaną i zautomatyzowaną nienawiścią, która na dodatek próbuje nas przekonać o swojej nowoczesności. I trzeba przyznać, że niebezpiecznie wielu słyszy jej wykolejony zew.

*

Gdy w końcu 2014 r., przed wykładem w Radzie Europy dla kwiatu europejskich studentów, stałem przed znanym freskiem w kościele św. Piotra w Strasburgu, na którym późnośredniowieczny malarz przedstawił pielgrzymkę narodów Europy do krzyża, najbardziej uderzyło mnie, że nie tylko Polska i Litwa wędrują na nim osobno, ale również Aragonia oddzielnie od Kastylii, a Anglia osobno od Szkocji i, oczywiście, Irlandii. Wobec tego, co obecnie dzieje się pomiędzy Barceloną a Madrytem z Katalonią w tle oraz pomiędzy Anglią a Szkocją na tle brexitu moja ówczesna reakcja zdaje się tym bardziej zrozumiała, zwłaszcza że Hiszpania i Wielka Brytania zdawały się jeszcze niedawno państwami silnie zintegrowanymi o wielusetletniej przeszłości.

Zasadniczo od X w. te same narody tworzą europejską rodzinę, starszą tymczasem niż „wieczne” państwo rzymskie. Na dodatek jesteśmy świadkami wyraźnego odrodzenia narodowego. Jedne zdawałoby się dawno zapomniane narody przypominają sobie o niepodległości sprzed stuleci i się o nią na powrót głośno upominają – przykładem Katalończycy czy Szkoci. Inne, jak Flamandowie, z braku pomysłu na własną przyszłość godzą się na współżycie w ramach dotychczasowych państw, ale na zupełnie nowych warunkach, jak równi z równymi. Jeszcze innym równość nie starcza i postanawiają się rozejść za obopólną zgodą – jak Czesi i Słowacy, którzy w 1993 r. dali unikalny w skali najnowszych dziejów Europy przykład pokojowego rozwodu narodów, choć prawdą jest, że ich właściwie nic poza bliskością języka nie łączyło.

Najwidoczniej Europa potrzebuje tej specyficznej zbieraniny stosunkowo małych narodów i państw, zbliżonych do siebie, chociaż nie jednolitych. Na dodatek państwa te, choć zwykło się je zwać narodowymi, nie zawsze są z narodami w pełni tożsame. Narody bywają zresztą rozbite wewnętrznie, najczęściej wzdłuż granic wywodzących się jeszcze ze średniowiecza albo okresu wojen religijnych XVI i XVII w. Co z daleka wydaje się narodem hiszpańskim, z bliska okazuje się splotem wielu narodowości i grupowych interesów, które można by dzielić jak sznur złożony z wielu włókien. W sprzyjających warunkach, między innymi przy zwiększonym ciśnieniu zewnętrznym, złożona struktura wiązki stanowi o sile całości, by jednak w mniej sprzyjających okolicznościach rwać się lub podlegać samoczynnemu rozwijaniu, przyczyniając się do dezintegracji całości.

Jest więc Europa w jakimś sensie pochwałą różnorodności per se, mimo że gdzieś od XII w. przestaje się z nią dobrze czuć, nie godzi się ze swoim przeznaczeniem i podejmuje coraz głębsze, gwałtowniejsze i straceńcze działania unifikacyjne. To walka dwóch tendencji: uniformizacji przeciw różnorodności, szczególnie religijnej, oraz integracji politycznej przeciw plemionom (a z czasem narodom), regionom i lokalnym językom. Dokonuje się ona w imię rzekomej harmonizacji, ale najczęściej gwałtownie, odbierając jednostkom i mniejszością niezbywalne prawo do własnej pamięci, do własnego języka, a czasami i życia, jak w wypadku Żydów po 1939 r.

Wcale nie jest paradoksem, że najbardziej zuniformizowane są w Europie te narody, które przeżyły w XX w. największe przemieszczenia i tym samym zostały mocno wymieszane – Grecy i Polacy, dwa narody broniące we własnym mniemaniu europejskich kresów, obydwa mające kłopot z tolerancją wobec Innych. W Grecji jeszcze do niedawna istniał obowiązek wpisywania wyznania do dowodu osobistego, tylko po to, aby policjant i urzędnik mógł od razu odróżnić „prawdziwego” prawosławnego Greka od greckich muzułmanów, najczęściej pochodzenia tureckiego. W Polsce ogranicza się właśnie mniejszościom prawo do nauczania we własnym języku. Dotknęło to notabene nie tylko Niemców na Śląsku Opolskim – krok nonsensowny i zdecydowanie kontrproduktywny, ale i Kaszubów, którzy są w jakimś sensie bardziej polscy niż większość Polaków. W tym wypadku to krok nie tylko bezsensowny, ale i szaleńczy.

Z rosnącą niezależnością regionów koszem państw narodowych niektórzy wiążą przyszłość i pomyślność Europy. Ich wieszczby są dla historyka nieprzekonywujące, dla futurologa mało odważne, dla politologa nie do zrealizowania, a dla obywatela najzwyczajniej groźne. Futurolog zapyta, czemu w dobie mieszania się świata stawiamy taką minimalistyczną prognozę – europocentryczną i dotyczącą niewielkiego skrawka ziemi, który miałby się uchować przed wielkimi przemianami i zatrzymać je na swoich granicach. Politolodzy wskażą, że nawet gdyby utopia podzielonej na regiony Republiki Europejskiej była najpiękniejsza i potrzebna, i miała się w jakiejś formie z czasem zrealizować, trzeba by jeszcze do niej przekonać tutejsze społeczeństwa, które tym bardziej się jej boją, im więcej słyszą podobnych prognoz, a już szczególnie gdyby próby takiego odgórnego zjednoczenia miały wyjść jednostronnie od największego państwa Unii Europejskiej. Niemcy zawsze były za duże na nasz niewielki kontynent i zarazem za małe, by mu odpowiedzialnie przewodzić. Wątpliwości Jana z Salisbury, uczonego angielskiego z paryskiego kręgu Piotra Abelarda, co do tego, kto dał Niemcom prawo do sądzenia innych narodów, powtarza Europa po dziewięciuset latach przy okazji każdego kryzysu. Obywatel wreszcie zadrży o prawa podstawowe, bo znów niektórym oderwanym od rzeczywistości technokratom i pięknoduchom marzy się „przejściowa” rezygnacja „z ostatniego tabu oświeceniowych społeczeństw”, mianowicie odejście od demokracji, naturalnie „dla dobra” ludów. Historyk dorzuci spostrzeżenie, że konflikty między regionami bywały w przeszłości nie mniej zacięte niż między państwami. Co więcej, narastające obecnie w Europie tendencje odśrodkowe – w Szkocji, Katalonii, Flandrii, czy na Korsyce – nie noszą charakteru regionalnego, lecz par excellence narodowy. W przypadku Katalonii i Flandrii, a tym bardziej północnych Włoch, dochodzi jeszcze niechęć regionów bogatych względem biednych w przekonaniu, że marnują one owoce ich trudu. Heinrich August Winkler, jeden z najciekawszych historyków niemieckich, ma niewątpliwie rację, że kto na obecnym etapie rozwoju historycznego „chce niszczyć narody i państwa narodowe, burzy Europę i wspiera nacjonalizm”. Tylko krytyczny patriotyzm może nas uratować przed antydemokratyczną urawniłowką, dodałby pewnie Benedict Anderson, wybitny badacz nacjonalizmów w ich anglosaskim znaczeniu. „Jeśli nie odczuwasz wstydu za swój kraj, nie możesz być nacjonalistą”, mówił wielokrotnie, rozumiejąc „nacjonalizm” raczej jako ideę narodową czy krytyczny patriotyzm. Badacz amerykański widzi ich liczne ułomności i niebezpieczeństwa, ale dostrzega też związane z nimi uczucia i działania pozytywne, przede wszystkim gotowość do poświęcenia dla innych członków narodu, przebiegającą niezależnie od jego podziału na klasy, warstwy i religie. Idea narodowa, był przekonany, czyni człowieka lepszym, gdyż umieszcza jednostkę w ramach różnorodnej wspólnoty, co wymusza niejako dobre zachowanie wobec innych, nawet myślących zupełnie inaczej.

*

Europa potrzebuje reform, ale ostrożnych, jeśli ma się nie rozlecieć. Nie zapomnijmy o ludzie hiszpańskim, który z nienawiści do narzucanych przez Napoleona idei liberalnych ginął z okrzykiem: „Niech żyją łańcuchy”. Europa potrzebuje więcej demokracji, ale i społecznej gospodarki rynkowej, gdy tymczasem poziom życia bogatych i biednych rozchodzi się.

Nasza część Europy, z Polską na czele, potrzebuje dodatkowo głębokiej refleksji nad niedociągnięciami transformacji po 1989 r. i odbudowy elementarnego zaufania między rządzącymi a rządzonymi. Wybitny brytyjski antropolog kulturowy Chris Hann, który przygląda się bacznie Polsce i Węgrom od ponad trzech dekad, skonstatował – uwaga! – w  2011 r., że najgorszym błędem w ocenie reform postsolidarnościowych jest sprowadzanie ich wyników do podziału między wygranych i przegranych. Nie tylko jego zdaniem, największym dramatem Europy Środkowo-Wschodniej pozostaje trwałe naruszenie spójności społecznej, wywłaszczenie moralne (moral dispossession), co w efekcie musiało znaleźć ujście we wzroście nastrojów klerykalnych, nacjonalistycznych i populistycznych (w potocznym rozumieniu tego słowa). Brytyjski antropolog jest przekonany, że skutki tamtych błędów, również zapomnienia o etycznych podstawach liberalizmu Adama Smitha, będą odczuwalne przez wiele dekad. Bez nich nie zrozumiemy ani druzgocących zwycięstw Viktora Orbána na Węgrzech , ani osiągnięć wyborczych Prawa i Sprawiedliwości w Polsce. Nasza wciąż niedokończona transformacja pokazuje, że spójność społeczną łatwiej zburzyć niż odbudować.

Upieranie się przy oczywistych błędach i niedociągnięciach transformacji zamiast ich stopniowej korekty, to gotowy przepis na kolejne przegrane wybory przez partie establishmentowe sprzed 2015 r. I nie oczekujmy, że inni rozwiążą za nas wewnętrzne problemy. Zrobić to możemy tylko i wyłącznie my sami. Europie starczy sztormów, mówi Günter Verheugen, były komisarz ds. rozszerzenia i jeden z największych orędowników wejścia Polski do wspólnoty. Polskiej kompletnie teraz rozdygotanej łupince tym bardziej starczy sztormów, dodałbym, ale droga do ich zatrzymania nie wiedzie poprzez przypominanie policyjnej funkcji Unii, bo i kwiaty na klombach mogą zadrżeć przed policją, u nas bardziej niż gdzie indziej, lecz przez wolne i demokratyczne wybory. Oddajmy znów głos Verheugenowi: „Narodowo-konserwatywna polityka obu rządów, Polski i Węgier, nie jest żadnym wypadkiem przy pracy, tylko efektem wyników wyborów w tych krajach. I tylko wyborcy w Polsce i na Węgrzech są w stanie wymusić zmiany, jeśli uznają je za konieczne”. Niemiecki komisarz dorzuca jeszcze, że „ideologiczny podkład [obecnej] polityki rządu tak w Polsce jak i na Węgrzech ma swoje zasadnicze źródło w doświadczeniach wyniesionych z dekad transformacji, sięga znacznie głębiej i dalej niż głośny hałas wyborczy”.

Prof. dr hab. Jan M. Piskorski

* Dwa pierwsze fragmenty pochodzą z przygotowywanej książki Jana M. Piskorskiego pod roboczym tytułem „Cud Europy. Refleksje o historii, ekonomii i polityce”. Uwagi  dotyczące transformacji nawiązują do artykułu tegoż samego autora pt. „Średniowieczna kolonizacja wschodnia w historiografii polskiej. Materiały do dyskusji o modernizacji i transformacji w dawnym i współczesnym świecie”, zawartego w książce „Gorzka sól historii. Migracje i transformacje”, Bellona: Warszawa 2021, s. 309-424.

2 KOMENTARZE

Skomentuj Prof. Toszek – polskie „to be, or not to be”… | monitorszczecinski.pl Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here