Gorzka sól historii. Migracje i transformacje

0
909

Jezus przed sądami Sanhedrynu i Piłata. Proces jerozolimski na tle odwiecznego konfliktu między światem jednolitym a różnorodnym

„Wiedz, że morze zostało oddzielone od nieba” – mówiła etruska wieszczka w przepowiedni z II lub I wieku przed narodzeniem Chrystusa, uzasadniając powstanie granic. Ustanowił je Jupiter, tłumaczyła, w reakcji na ludzką zachłanność. Nie przypadkiem jej wypowiedź przetrwała w materiałach rzymskiego geodety. Vegoia przypominała, że pola zostały przemierzone i oznaczone kamieniami granicznymi. Za ich przesuwanie zapowiadała boskie sankcje: wojny, choroby i klęski ekologiczne, dawniej nazywane po prostu plagami – susze, powodzie, gradobicia, gwałtowne deszcze. Weź więc sobie człowiecze, kończyła, naszą naukę głęboko do serca, jeśli chcesz cieszyć się z rodziną pokojem we własnym domu.

Etruska sybilla, przedstawiana także jako urzekający skrzydlaty anioł albo półboska nimfa, nie rozumiała najwidoczniej reguł życia na Ziemi. Tu nic nie jest naprawdę trwałe, a już najmniej granice i podział bogactw. Ledwo co położone przez bogów kamienie graniczne stały się z miejsca powodem sporów. Nie pierwszy to i nie jedyny paradoks w naszych pokrętnych stosunkach z niebianami. Z powołaniem się na prawa boskie wzywamy do poszanowania raz ustanowionych granic, zwłaszcza własnych i pod warunkiem, że grozi im skurczenie. Gdy jednak nadarza się okazja do ich poszerzenia, bez skrupułów przywołujemy bogów na pomoc i wynajdujemy historyczne uzasadnienia, w polityce niezmiennie skuteczne, choć wiadomo, że są warte funta kłaków (…).

Nie znamy argumentów, jakie Arystoteles przedłożył Aleksandrowi Macedońskiemu na rzecz odgradzania Greków od tubylców na nowo zdobywanych terytoriach. Osobne zamieszkiwanie grup etnicznych i religijnych było wtenczas (i jeszcze całkiem niedawno) raczej regułą niż wyjątkiem. Możemy tylko się domyślać, że uczony żywił obawy przed rozcieńczeniem przewag cywilizacyjnych nielicznych Greków w „barbarzyńskim” morzu i tym samym przed niepowetowaną stratą dla dziejów powszechnych. Szczęśliwie uczeń przerósł mistrza i nie zastosował się do jego wskazówek, nawet jeśli nie mógł wiedzieć, że wielkimi podbojami, od Egiptu i Azji Mniejszej po Afganistan i Indie, otwiera nowy okres w historii świata – epokę nazwaną przez Johanna Gustava Droysena hellenistyczną. Koloniści greccy i potem coraz częściej greckojęzyczni rozlali się po miastach Bliskiego i po części Środkowego Wschodu, mniej więcej po rzeki Eufrat i  Tygrys. Jedynie w Egipcie osiedlali się również na wsi wzdłuż życiodajnego Nilu, chociaż i tu gros z nich zamieszkało w nowej Aleksandrii „przy Egipcie”, mieście przewidzianym przez króla Macedonii na stolicę nowego, z ówczesnego punktu widzenia globalnego państwa. Kultura grecka, zderzona i wzbogacona o elementy zapożyczone ze starych cywilizacji Egiptu, Syrii i szczególnie Babilonii, powędrowała dalej, na tereny persko-irańskie, afgańskie i północnoindyjskie, gdzie wpłynęła przynajmniej na rzeźbę buddyjską, z którą przedostała się aż do Japonii. Co nie mniej ciekawe, mieszanina różnych tradycji artystycznych powstała w Mezopotamii zrodziła specyficzną sztukę, która od III w. naszej ery podbijała Rzym. Sztuka grecka, przetworzona i uzupełniona na azjatyckim Środkowym Wschodzie, niejako wracała na Zachód. Czy nie w tym samym, greckim dziedzictwie tkwiło sedno trudnej do pojęcia łatwości, z jaką wschodnie zdawałoby się chrześcijaństwo podbiło zachodnią cywilizację? Myśl Hellenów, przeformułowana i wzbogacona przez judaizm, szczególnie w dziedzinie etycznej i społecznej, wracała z azjatyckiego exodusu poniekąd do swojej kolebki (…).

Uparte trwanie przy „starym”, w wypadku Egiptu przez tysiąc lat, nie jest wyrazem siły, lecz raczej zgubnej potęgi inercji. Skostniała kultura i religia – co z tego, że podziwiane przez Greków, by przypomnieć Herodota czy nawet Arystotelesa – ani nie pomogły Egipcjanom wytrzymać konkurencji z ruchliwą cywilizacją hellenistyczną, ani nie przygotowały ich na spotkanie z dynamicznym islamem, przyniesionym przez garstkę arabskich zdobywców. Iran, mimo że równie łatwo uległ mahometańskiemu podbojowi, zachował wyraźną odrębność kulturową. Jej podstawę stanowiła oryginalna i odpowiadająca nowoczesnym, w znaczeniu swojego czasu i miejsca, wyzwaniom religia zoroastryjska, której wyraźne ślady, mimo licznych prześladowań, przetrwały po dziś dzień; w kulturze masowej niektóre jej elementy są widoczne na każdym kroku. Irański Mitra nie bez przyczyny wdarł się przebojem w III w. na tereny Cesarstwa Rzymskiego, zajmując w niejednej prywatnej kapliczce, szczególnie żołnierzy, poczesne miejsce, bywało że obok Chrystusa – i obecnie zachwyca przecież sprawiedliwością i stonowaną mądrością w niemającej końca walce ze złem. Tymczasem Egipt ze swoim odwiecznym światem dawno zmurszałych bogów i zaskorupiałych, lecz majętnych kapłanów rozpłynął się w islamskim morzu; znów nie przypadkiem skuteczny opór mahometanom stawili tu jedynie koptyjscy chrześcijanie.      W sytuacji spotkania cywilizacyjnego, które zawsze jest do pewnego stopnia zderzeniem kultur, sprawa odgraniczenia od innych nabiera szczególnej ostrości. Bez granic, niechby poszarpanych, nie sposób żyć, tylko jak je ustanowić, gdy wokół „wszystko płynie” (…).

Wobec pokusy hellenizacji stanęli również Żydzi, lud niewielki, jakich więcej było w tym gorącym regionie, jednej z kolebek świata. Nie mieli specjalnych zadatków na przetrwanie, biorąc pod uwagę ich liczbę, skłócenie wewnętrzne, pastersko-rolniczy charakter pierwotnych zajęć i niechęć do morza, co pociągało za sobą relatywne ubóstwo i kulturalne zamknięcie. Zresztą Grecy, z którymi Żydzi poznali się dopiero w epoce hellenistycznej, bardzo ich pociągali. Że z niejaką wzajemnością, nie ma w tym wypadku wielkiego znaczenia wobec nierównowagi sił. Mitologia narodu przeznaczonego do władania nad światem, narodu filozofów, prawodawców i poetów, spotkała się z mitem narodu wybranego, narodu Księgi, który jednak rozumiał swoją religię w sensie uniwersalistycznym. Biblijny Jahwe jest Bogiem wszystkich, zawarł wprawdzie sojusz z Izraelem, lecz tylko dlatego, że inne ludy nie chciały przyjąć ofiarowanej im Tory. Jego żądania, by nie cudzołożyć, a tym bardziej nie kraść, przeczyły całej tradycji ich dotychczasowego życia albo zdawały się najzwyczajniej zbyt wielkim wyzwaniem moralnym. Zwłaszcza w okresie od niewoli babilońskiej przymierze z Jahwe stało się dla Żydów na tyle kluczowe, że każde kolejne niepowodzenie ich wzmacniało. Ufność w opiekę Bożą dawała Izraelitom poczucie bezpieczeństwa nawet w „ciemnej dolinie śmierci” (Ps 23, 4). Siedząc nad rzekami Mezopotamii, płakali wspominając Syjon i zniszczoną Jerozolimę (Ps 137 i Lamentacje), lecz „nie wyrzekli się przeświadczenia o własnej wyższości i trwali w przekonaniu, że nieszczęścia, które stały się ich udziałem, były spowodowane gniewem Boga, ponieważ nie zachowali czystości wiary i rytuału”. Przesiedleńcy żydowscy nad Eufratem i Tygrysem rozmieszczeni w pobliżu wielkich miast i zmuszeni do porzucenia rolnictwa, dotychczas podstawowego zajęcia znacznej części z nich, mieli się w przyspieszającym tempie asymilować. Obserwując narastający wśród nich kult babilońskich „bałwanów”, prorocy Jeremiasz i Ezechiel zainicjowali ruch oporu. Zasadzał się na rygorystycznym przestrzeganiu ortodoksji religijnej, co w tym wypadku prowadziło zarazem do nasilającego się żydowskiego ekskluzywizmu narodowego. W praktyce bowiem krok ten oznaczał przyspieszone budowanie „murów” i „zamków” oraz stawianie „straży”. Chyba dopiero teraz, od VI w. przed Chr., kwestia tożsamości wysunęła się u Żydów na pierwszy plan, a jej centralnym elementem stał się jedyny Bóg, tarcza Izraela. Efekty podejmowanych starań musiały być najwidoczniej niewystarczające, skoro sto lat później Ezdrasz, kapłan i uczony żydowski w Babilonie i potem w Jerozolimie, doszedł do wniosku, że jeśli Żydzi naprawdę mają się nie rozpłynąć w pogańskim morzu, potrzeba im „granic ognistych”. Nawet pośród codziennej krzątaniny nie mogli zapomnieć, skąd są i do kogo przynależą (…).

Genetycznie wywodził się Jezus najpewniej z chasydów („pobożnych”), którzy wsparli powstanie Machabeuszy, ale nigdy nie dali się przekonać do walki w szabat. Co ciekawe, z nich wyszli też faryzeusze („oddzieleni”, jak się to najczęściej tłumaczy w biblistyce, ale może jednak „trzymający się z dala” od rytualnego skalania, albo wręcz „interpretatorzy” Tory, odrzucający mesjanizm i apokaliptyczne wizje chasydów, lecz stojący równie mocno na gruncie Prawa. Od szlacheckich saduceuszy oddzielało oba te ugrupowania mniejsze otwarcie na wpływy helleńskie oraz poglądy eschatologiczne, w tym najbardziej dotyczące życia pośmiertnego, pośmiertnej kary i zmartwychwstania. Kto z chasydów i potem również z faryzeuszy nie potrafił sobie znaleźć miejsca w kształtującym się na nowo układzie, szukał go albo pomiędzy najbardziej radykalnymi esseńczykami, albo odwrotnie: wśród ugrupowań niegodzących się ze skostnieniem wokół Prawa. Nie wiadomo, jak liczne były te grupy, w każdym razie z dawnymi chasydami łączyły je mesjanistyczne i apokaliptyczne wizje, dzieliło jednak otwarcie na hellenizm, szczególnie silne w dziedzinie filozofii, i żądanie mniej formalistycznego podejścia do wiary, co w praktyce oznaczało także jej odsunięcie od bezpośredniej polityki – rzecz i dzisiaj niełatwa do osiągnięcia. Ostatecznie ludzie ci, jak się przypuszcza, zasilili najstarszą gminę chrześcijańską w Palestynie. Również pierwsi chrześcijanie na innych terenach cesarstwa to przede wszystkim żyjący w diasporze Żydzi. Wielu mogło sobie nawet nie zdawać sprawy, że odchodzą od judaizmu. List Pawła do Galatów, a może jeszcze bardziej Dzieje Apostolskie pokazują kapitalnie, jak niepewnie czuli się Żydzi i zarazem pierwsi chrześcijanie co do przepisów rytualnych i ceremonialnych, głównie Prawa i obrzezania (Dz 15, 4nn i 16, 3nn.). Nauczali ich nadal Żydzi, a grecki sposób myślenia był żywy także pośród faryzeuszy, nawet jeśli pośród mniejszej ich części. Nauki Jezusa nie wzięły się, jak jeszcze zobaczymy, znikąd. Odwrotnie, znajdują silne umocowanie w Starym Testamencie, ale i we współczesnych Mu trendach judaizmu (…).

W sprawach kultu Jezus wchodził na jeszcze bardziej grząski grunt. Pragnął przekroczyć nieprzekraczalne – granice pojmowania ówczesnych ludzi. Wybiegał w daleką przyszłość, albowiem ujawnianie emocji, szczególnie przez mężczyzn, budziło u starożytnych raczej niechęć, by nie powiedzieć strach, kojarząc im się z obłędem. Przy całym oporze wobec emocji trudno zarazem spotkać Greka, zauważył Aubrey de Sélincourt, który nie popadałby w stany wysoce emocjonalne. Jedno drugiemu w żadnym wypadku nie przeczy, emocje zwalczono właśnie dlatego, że stanowiły przeszkodę w stabilnym życiu jednostki i wspólnoty. Kulturę stworzyliśmy po to, by móc w ogóle żyć, w naszych duszach bowiem, stwierdzał jeden z pierwszych ich naukowych odkrywców Zygmunt Freud, szaleją żywioły. Mylił się natomiast twierdząc, że człowiek „pierwotny” czuł się lepiej bez ograniczeń popędów, którą to myśl przejął od niego Carl Gustav Jung, przypisując człowiekowi „pierwotnemu” dodatkowo brak zdolności do wydawania sądów moralnych. Jest oczywiste, że etyka to sprawa trwającego przez tysiąclecia rozwoju, ale gdyby w istocie było tak, że człowiekowi jest lepiej bez niej, nie uciekałby z tamtego brutalnego świata, ile sił w nogach. Wiemy wprawdzie tymczasem, że nawet dzikie zwierzęta znają uczucie przyjaźni i dość rzadko skaczą sobie do gardeł, a już prawie nigdy nie krzywdzą osobników młodych i słabszych z tego samego gatunku (co ciekawe, najbardziej rozwinięte zachowania „zbieżne z moralnością” mają wilki oraz żyjące w wielkich stadach kawki, które bez „kodeksów rycerskich” i „walk turniejowych”, w znacznej mierze pozorowanych, nie miałyby nieomal szans przetrwać). Niemniej wyrywaniu się człowieka ze świata bez reguł poświęcone jest, na pewno nie przypadkiem, już najstarsze dzieło literackie, jakie znamy – Gilgamesz, utwór o trudności pogodzenia się człowieka z nieuniknioną śmiercią, ale też o narodzinach moralności poprzez przyjaźń i miłość. Nad Gilgameszem, pisał Robert Stiller we wstępie do polskiego tłumaczenia najstarszego eposu, górujemy wiedzą i tysiącleciami doświadczeń, „ale mało moglibyśmy mu przeciwstawić, jeśli chodzi o śmiałość myśli i poczynań, dociekliwość poznawczą i etyczną, głębię i powagę w podejściu do spraw życia i śmierci oraz wrażliwość estetyczną” (…).

Jak emocje u starożytnych nie były w cenie, tak tym bardziej wiara starożytnych nie opierała się na uczuciach, a już w żadnym razie na miłości i przebaczeniu. Pierwsze kroki w tym kierunku zrobił Budda około pięciuset lat przed Chrystusem. Dzisiaj, co wywodzi się przede wszystkim ze średniowiecza, każdy może modlić się jak chce. Ważne, pisał w XII w. Bernard z Clairvaux, by wypełniała nas miłość, gdyż z zimnym sercem nic nie zrozumiemy z Biblii. Sto lat później poeta, teolog i mistyk islamski Dżalaluddin Rumi poszedł dalej. Twierdził, że hindus może się modlić na swój sposób, a muzułmanin na swój, byle Bóg czuł żar serca. W starożytności wiara stanowiła z zasady sprawę społeczną i w imię dobra publicznego żądano przestrzegania ogólnie przyjętych reguł, by rozgniewani żartem czy odstępstwem bogowie nie zesłali klęski na wspólnotę, którą obowiązywała w kwestii kultu odpowiedzialność zbiorowa. Stąd procesy o bluźnierstwo czy bezbożność, wśród nich przeciw Sokratesowi, który tłumaczył, że wypełnia powinności wobec bogów. Musiał wiedzieć, że dla współczesnych posłać na śmierć za odmienny stosunek do bogów było czymś w zasadzie naturalnym. Mógł uniknąć najwyższego wyroku, gdyby zgodził się na karę pieniężną. Odrzucił tę alternatywę, ponieważ przeczyłaby całemu jego dotychczasowemu życiu, a wielcy Grecy starożytności wychowywali się w kulturze niezłomności. Przyjęcie kary oznaczałoby faktyczne przyznanie się do winy, podobnie jak proponowana mu ucieczka z więzienia. Dopiero co przypomniał sędziom w mowie obrończej, kogo wyrocznia delficka uznała za najmądrzejszego człowieka w całej Grecji i jakim jest on darem dla Aten. I nawet jeśli starożytni byli gorliwsi w samochwalstwie, próżność sędziów została niebezpiecznie wystawiona na próbę. Egzaminu nie zdali, postąpili nikczemnie, wszak wiedzieli, z kim mają do czynienia, bo filozof obracał się wśród nich siedemdziesiąt lat i niejeden miał okazję poczuć jego dotkliwe nadepnięcia na odcisk. Dalsze wyjaśnienie tkwi może w politycznym podtekście procesu. Zarzucono Sokratesowi, że psuje młodzież, kształcił bowiem arystokratycznych synów, którzy dochodząc do władzy, mieli się nierzadko zachowywać dość podle. Prawda, że filozof był z gruntu konserwatywny i nie znosił ludu. Niewykluczone, że tę niechęć przelewał na wychowanków, lecz pewności co do tego brak. Młodzież wielkopańska piła pogardę dla ludu niejako z mlekiem matki, a jej przewaga wśród uczniów Sokratesa mogła wynikać z prostego faktu, że bogaci rodzice lepiej płacili za lekcje, a w niezamożnym domu Sokratesa czekała Ksantypa z gromadką dzieci. W starożytnej Grecji procesów o bezbożność udawało się uniknąć jedynie poetom, jak choćby Eurypidesowi, który w sensie formalnym na oskarżenie zasłużył. Poezja czy szerzej literatura rządziła się w Helladzie własnymi prawami. Trudno byłoby sędziom wydać wyrok na wieszcza, za którego strofy jeńcy ateńscy odzyskiwali w świecie wolność. Potęgę opinii publicznej zawsze brano pod uwagę, a przekonanie, że sądy powinny bronić pisarzy zakorzeniło się głęboko w starożytności grecko-rzymskiej, aczkolwiek z nastaniem cesarstwa coraz częściej opiekowano się jedynie panegirystami, a nie obrońcami republiki czy w ogóle krytykami. Najpierw zgładzono Cycerona – jeszcze w roli polityka, potem wypędzono z Rzymu intelektualistów, wreszcie przestraszony Tacyt poddał się autocenzurze – jego „Roczniki”, najsłynniejszą historię Rzymu, Arnaldo Momigliano, włoski historyk starożytności, określił jako przykład konsekwencji utraty swobody myśli i wolności słowa (…).

Idea jedności w wielości nie uchroniła starożytnej Grecji przed upadkiem. Arystoteles rozumiał ją zbyt wąsko w sensie terytorialno-demograficznym i społecznym. Wielość miast-państw niczemu nie służyła, chyba że ciągłym wojnom. Zabrakło pomysłu na jakąś formę zjednoczenia tych państewek, a próba narzucenia jedności przez skrajnie egoistyczne Ateny okazała się na helleńskie warunki zbyt bezwzględna. Dodatkowo greckie miasta-państwa przeżywały co rusz bezpardonowe konflikty wewnętrzne między biednymi a bogatymi. Normalnie niezwykle trzeźwy Arystoteles wykazał się w odniesieniu do wychowania daleko posuniętą naiwnością. Wynikała ona po części z braku odpowiednich doświadczeń, po części zaś z greckiej młodzieńczej wciąż wiary w moc pedagogiki, która zdominowała choćby dzieła Platona, nauczyciela Arystotelesa. Wstrząśnięty wyrokiem śmierci na Sokratesie i obawami przed demokratyczną anarchią, która mogła oznaczać faktycznie powrót niewoli, młody Platon – „człowiek dobrego serca, tylko żartować lubił” – opracował wizję państwa idealnego. Rządzili nim mędrcy, którzy przy pomocy żołnierzy, policjantów, nauczycieli, cenzorów i innych urzędników kontrolowali wszystkie dziedziny życia obywateli. Chciał leczyć grypę cholerą. Gdybyśmy trafili do uporządkowanego państwa Platona, poczulibyśmy się wbrew jego dobrym zamiarom niczym w obozie koncentracyjnym. Najtrudniejszych zagadnień życia indywidualnego, a tym bardziej zbiorowego nie da się rozwiązać przez samą edukację. Przeczą temu jednoznacznie wnioski płynące z obserwacji dotychczasowego świata. Pewnie to i dobrze, skoro zakładany przez Sokratesa i Platona bliski związek między wiedzą a cnotą oraz niewiedzą a grzechem okazał się, mówiąc najdelikatniej, kompletnie nietrafiony. Największe środki inwestują w wychowanie dyktatury, szczęśliwie bez trwałych i powszechnych efektów. Ani perswazją, ani tym bardziej ustawami nie zmienimy ludzkiej mentalności i nie rozwikłamy problemów zwyczajnie niemożliwych do rozwiązania raz i na zawsze. Arystoteles nie zauważył, że pomiędzy monotonią a symfonią jest jeszcze kakofonia, zwana potocznie kocią muzyką. Tomasz usiłował rozsupłać ten dylemat przy pomocy króla. W jego ujęciu przypominałby on dyrygenta, który musi mądrze zapanować nad wielością instrumentów. Sam jednak zauważył, że częstokroć król przemienia się w tyrana, wobec czego dał społeczeństwu prawo do ograniczenia jego rządów, a nawet jego obalenia (…).

Bądźmy szczerzy: ze swoimi poglądami, niezwykłą umiejętnością ubierania ich w proste słowa i niechęcią do wszelkiego efekciarstwa, bez którego elity, zupełnie szczególnie kapłańskie, rzadko potrafią się obejść, Jezus miałby kłopot z każdą hierarchią i w każdym czasie. Gdyby zaś dodać do tego Jego arcyproste recepty na załatwienie odwiecznych spraw, choćby tych, którzy szerzą zgorszenie krzywdząc dzieci – „kamień młyński zawiesić u szyi i utopić […] w głębi morza” (Mt 18, 6) – na zinstytucjonalizowane Kościoły i wspierające je organizacje, włącznie z państwem, padłby blady strach. Wielki inkwizytor Fiodora Dostojewskiego miał wiele racji, mówiąc, że Jezus nie byłby mile witany przez warstwy kierownicze, a masy stanęłyby za Nim może tylko na krótką chwilę, by się następnie odwrócić. Prawdziwa wolność i odpowiedzialny wybór raczej nam ciążą, niż nas cieszą. „Wyzwoleni” uciekamy przed samym myśleniem na ten temat. A jednak Alosza z „Braci Karamazow”, twierdząc, że słaby i podły człowiek umie się buntować wyłącznie jak uczniak, patrzył na sprawę z perspektywy skrzywionej rosyjskim doświadczeniem historycznym. Co z tego, że wielki inkwizytor przegania Jezusa, bo wszyscy mają rzekomo dość rozsiewanych przez Niego buntów przeciw autorytetowi. Co z tego, że mówi do Niego: „Idź i więcej nie przychodź… w ogóle nie przychodź… nigdy, nigdy!”, skoro On się zjawia i zjawia. Wchodzi niepytany i częstokroć niezapraszany. Czasami porywa krzywdzone ludy, innym razem pociesza cierpiącą niesprawiedliwość jednostkę. Przypomina, że „spisane będą czyny i rozmowy”, że „światłość i ciemność, dzień i noc widzą wszystkie […] grzechy”, więc kara niechybnie dosięgnie prześladowców. Odganiają Go, są wystarczająco silni, lecz nie na tyle, by zachować spokój wewnętrzny, bo jednak nie są pewni, kim On jest – synem wszechmocnego Boga czy „tylko” dowodem na dobroć niektórych ludzi. Na opresję odpowiada wymownym milczeniem albo krótko i prosto. W kulturach piśmiennych pamięć potrafi być groźną bronią, źródłem nadziei i dogłębnego strachu. Czy można pokonać pamiętającego poetę – pytał Czesław Miłosz. I odpowiadał: „Możesz go zabić, narodzi się nowy” (…).

Samozwańczych królów, proroków i ludzi opętanych religijnie, wzywających do ekspiacji albo buntu, nie brakowało w Palestynie tamtych czasów. W przeciwieństwie do wielu innych Jezus z Nazaretu miał pozytywny program zmian; program, jak się zdaje, nie obliczony wyłącznie na „tu i teraz”, aczkolwiek rewolucyjny, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, nawet pomimo radykalnego odrzucenia w nim przemocy Sanhedryn nie mógł i ani myślał wziąć Go za szaleńca. W sprawach religijnych nie ma zresztą najczęściej miejsca na wyrozumiałość, a już na pewno nie należy jej oczekiwać wobec odstępców z własnych szeregów ze strony zinstytucjonalizowanych organów kościelnych czy quasi-kościelnych. Interesują się one głównie same sobą, czyli w praktyce trwaniem dotychczasowego stanu rzeczy, z którego czerpią korzyści materialne i inne przywileje. Starczy przypomnieć sprawę Jezusa syna Ananiasza, prostego wieśniaka, który przez ponad siedem lat przepowiadał zniszczenie Jerozolimy, póki nie zginął w oblężonym przez Rzymian mieście. Przedniejsi obywatele miasta czuli się zgorszeni jego maniakalnymi wieszczbami, mimo że przypowieści dotyczące końca Świętego Miasta powtarzały się w uznanych tekstach starotestamentowych proroków. Sankcja wieków dotyczy w takich wypadkach jedynie tradycji, lecz nie ludzi żyjących, a już nigdy ubogich, czy też szerzej ludzi szeroko pojętego marginesu. Hipokryzja jest w zasadzie wpisana w codzienny kodeks postępowania organów władzy, każdej niekontrolowanej władzy, i związanych z nią warstw przywódczych. By wieśniak zamilkł, przedniejsi obywatele kazali go parokrotnie solidnie wytłuc. Nic nie wskórawszy, przyprowadzili przed oblicze namiestnika rzymskiego Albinusa, który ponownie wychłostał go do kości i puścił wolno uznawszy za pomyleńca. Podczas przesłuchania biedak nie uronił łzy, nie błagał o litość, wołał tylko przejmującym głosem „Biada Jerozolimie” (…).

Drugiego kwietnia 30 r. – pozostańmy przy tej najbardziej rozpowszechnionej dacie – Jezus wjechał do Jerozolimy. Sanhedryn postanowił uprzedzić wypadki, szukając pretekstu do jego natychmiastowego aresztowania oraz niezbędnych świadków oskarżenia. Chodziło o tempo, o to, by pozbyć się wichrzyciela jeszcze przed Paschą, która rozpoczyna się w dzień pełni księżycowej o zmroku, wtedy zapewne w piątek 7 kwietnia, krótko przed godziną osiemnastą. Aresztowanie miało nastąpić niespodziewanie, aby zwolennicy Jezusa nie zdołali się zorganizować i to się udało: jeden Go może zdradził, inny się wyparł parokrotnie, pozostali ukryli[1]. Łatwiej zebrać w pośpiechu tłum wzburzonych kapłanów i ich sług, niż zmobilizować zaskoczonych i przestraszonych przebiegiem wypadków zwolenników Jezusa czy innych mieszkańców zajętej świątecznymi przygotowaniami Jerozolimy, przekonanych może na dodatek, że ze względu na Pesach rozprawa sądowa zostanie przełożona na późniejszy termin. Że takie postępowanie wchodziło w rachubę, wskazuje podobna rozprawa Heroda Agryppy przeciwko Piotrowi, którego również pojmano u progu Paschy (Dz 12, 1nn.). Wcale więc niekoniecznie ci, którzy radośnie witali Jezusa w niedzielę palmową, to ci sami, którzy w piątek przed południem pod pałacem Piłata żądali Jego śmierci – ulubiony argument antydemokratów na rzecz niestałości nastrojów ludu. Wczytując się w Ewangelie, można dojść do przekonania, że chodzi o inne grupy: w pierwszym wypadku przede wszystkim o przypadkowych gapiów i może zwolenników, w drugim o rozsierdzonych i dobrze przygotowanych kapłanów i uczonych w Piśmie, do których dołączyło zapewne trochę osób postronnych, ciekawych każdej awantury. Warto przy tym pamiętać, że ówczesną Jerozolimę zamieszkiwało parędziesiąt tysięcy mieszkańców, do których w czasie świąt należałoby dorzucić drugie tyle ruchliwych pielgrzymów (…).

Jezus, jak się zdaje, wiedział, a przynajmniej przeczuwał pod koniec, w co brnie. Wycofać się nie mógł, zmarnowałby życie takie, jak je rozumiał. W przeddzień ukrzyżowania modlił się w sadzie oliwnym przy blasku wchodzącego w pełnię księżyca. Był „pogrążony w udręce” – stwierdzają zgodnie wszyscy trzej synoptycy. Trzęsła nim okrutna trwoga, okrywał go pot, który przypominał „gęste krople krwi” (Łk 22, 44). Nie chciał umierać, miał dopiero trzydzieści parę lat, prosił, by ominął Go „ten kielich”(…).

Świadkowie zeznający podczas przesłuchania Jezusa przed Wysoką Radą okazali się nieprzydatni, ich wyjaśnienia względem zburzenia i odbudowy świątyni jerozolimskiej po części sobie przeczyły. Próba, jaką arcykapłan przewodniczący radzie, podjął w celu nawiązania z Jezusem rozmowy o treściach, których Ten nauczał, poprowadziła donikąd: usłyszał sugestię, aby pytać w tej sprawie nie Jego, lecz tych, do których się zwracał, przecież nie po kryjomu. Wtedy Kajfasz zapytał wprost: „Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży”, na co Jezus odpowiedział krótko: „Tak, ja nim jestem” (Mt 26, 57nn.). Zgodnie ze zwyczajem arcykapłan rozdarł skrawek swej szaty, miał przed sobą bluźniercę. Członkowie Sanhedrynu zgodzili się co do tego, że Jezus zasługuje na śmierć. Więzień, pobity wbrew prawu przez straże i opluty przez niektórych członków rady, spędził noc w lochu. O brzasku, zgodnie z wymogami żydowskiej procedury sądowej odnoszącej się do wyroków gardłowych, rada zebrała się powtórnie i zatwierdziła orzeczenie z poprzedniego dnia. Według Ewangelii Marka głosować miała „cała Wysoka Rada” (14, 55; 15, 1), ale nie przywiązywałbym nadmiernej wagi do tego stwierdzenia, ponieważ słychać o potężnych przeciwnikach postanowienia, jak Józef z Arymatei (Łk 23, 50n.) czy patrycjusz jerozolimski Nikodem (J 19, 38n.), a przede wszystkim nie wiadomo, co znaczy w tym wypadku „cała”. Na pewno tyle, że zebrało się odpowiednie kworum w liczbie co najmniej dwudziestu trzech członków, z których zdecydowana większość głosowała za podtrzymaniem uprzedniej decyzji. Stwierdzenie „cała Wysoka Rada” ma zapewne sugerować zbiorową odpowiedzialność Żydów, a przynajmniej oficjalnych przedstawicieli judaizmu (…).

Jeśliby uznać Jezusa i Sokratesa za dwóch ludzi, którzy decydująco przyczynili się do ukształtowania kultury europejskiej, mielibyśmy zarazem dwa mordy sądowe u fundamentów Zachodu. Wyroki śmierci dotknęły jednostek najwybitniejszych z wybitnych – co z tego, że żaden z nich nie pozostawił po sobie ani jednego napisanego słowa. Najwidoczniej jeśli ma się coś naprawdę ważnego do powiedzenia, zanotują to inni, przynajmniej tak bywało w epokach, kiedy nauczanie opierało się na stosunku mistrz – uczeń, w praktyce aż po XX w. Cała zachodnia alegoria i ironia, zalążki myślenia abstrakcyjnego i samokrytycznego, które umożliwiły Europie specyficzny rozwój intelektualny, to – podsumował długoletnie badania Harald Bloom – „powtórzenie zagadek Jezusa w pewnej kombinacji z ironią Sokratesa”. Reakcyjni sędziowie wprawdzie pokonali Jezusa i Sokratesa za życia, lecz oni zwyciężyli swoich sędziów po śmierci. Podobnych przypadków mamy potem więcej. W Atenach sąd ludowy podał truciznę wielkiemu myślicielowi z czystej zawiści, zapewne w nadziei na ucieczkę nielubianego krytyka z miasta. Sędziowie nie przewidzieli, że filozof nie będzie się kierować ich miarami. Zgładzili człowieka dokuczliwego, niemniej już przez współczesnych uznawanego za wzór sprawiedliwości, a potem przez chrześcijan obdarzonego „naturalną świętością”. W Jerozolimie, innej z duchowych stolic Europy, ukrzyżowano Jezusa, reformatora religijnego i krytyka stosunków społecznych, który zaszedł za skórę w pierwszym rzędzie możnym i uprzywilejowanym, zwłaszcza niezmiennie arcyczułym strażnikom prawowierności. Szybko znalazł się w kleszczach dwóch sądów – religijnego Sanhedrynu i rzymskiego namiestnika. W pierwszym potraktowano Go jako kardynalnego wroga, w drugim wyśmiano niczym pomyleńca. Obaj, Jezus i Sokrates, zginęli z wyroków sądów, inaczej niż większość odstępców świata, z którymi porachunki załatwia się po dziś dzień od ręki – „po scytyjsku” (…).

prof. dr hab. Jan Maria Piskorski


Fragment najnowszej książki J.M. Piskorskiego „Gorzka sól historii. Migracje i transformacje”, Wydawnictwo Bellona 2021, : https://www.bellona.pl/autor/jan-piskorski/ 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here